Subiektywnie o filmach latynoskich
Historia przedstawiona w filmie "Madeinusa" w reżyserii Claudii Lllosy jest wymyślona, wszystko co widzimy jest fikcją, ale wychodzącą z inspiracji rzeczywistością. Film ten najlepiej jest oglądać właśnie wcielając się w rolę obserwatora, który posiada ciekawość i otwartość dziecka. Tylko wtedy świat kreślony przez Llosę, będący swoistą mieszanką tego, co historyczne, realne i fikcyjne, stanie się dla widza fascynującym obrazem lokalnej społeczności.
Llosa od początku wiedziała, że dziewczynę, która wcieli się w postać Madeinusy, musi znaleźć wśród rdzennej ludności keczua. Magaly Solier zanim trafiła do obsady „Madeinusy” sprzedawała owoce na targu. Miała wtedy siedemnaście lat. Wielu pozostałych aktorów Llosa również znalazła wśród peruwiańskich Indian, bo jak powiedziała w jednym z wywiadów, potrzebowała naturszczyków, by móc uwierzyć we własny film. Prawda wypisana na twarzach tych nieprofesjonalnych aktorów, ale także język, którym posługują się postaci filmu buduje przekonujące wrażenie spotkania z historią z życia wziętą. Bohaterzy mówią w keczua, co dopełnia ich wizerunku, podkreśla wewnętrzną spójność i etniczną odrębność mieszkańców wioski Manayaychuna. Kontrowersyjnie brzmiące imię głównej bohaterki, nie jest niczym niecodziennym. Jak się okazuje imiona takie jak: Madeinusa, Usanavi, Marlonbrando zwyczajowo nadaje się dzieciom w Peru, co wiąże się z mieszaniem się kultur.
W filmach fabularnych, które chcą zdradzić nam jakąś prawdę, ważną rolę odgrywają autentyczne elementy. Czasem wystarczy, że w artystycznie wykreowane ramy wpuści się trochę życia. I to właśnie zrobiła Claudia Llosa w "Madeinusie". Jak dla mnie z powodzeniem.